Od wielu lat cierpiałam na bóle prawego kolana, połączone z niemożnością chodzenia. Po wypadku z powodu zerwania ścięgna i łękotki byłam operowana. Potem wielokrotnie byłam w sanatorium, rehabilitowałam tę nogę. We wrześniu wróciłam do domu po podwójnej kuracji w Kołobrzegu i w Szczawnicy. Bóle nie ustąpiły, nawet się nasilały, nie spałam całymi nocami. Na Mszy św. o uzdrowienie byłam po raz pierwszy w pierwszą środę września 2005 r. i od tego dnia nie doświadczyłam już bólu kolana. Muszę jednak zaznaczyć, że nie odczuwałam tu nic specjalnego, żadnych nadzwyczajnych uczuć gorąca czy mrowienia, czy jakiegoś bólu. Pierwszą oznaką uzdrowienia było to, że pierwszą noc po tej Mszy przespałam – przedtem było to niemożliwe.
Jestem lekarzem i to, co się stało, uważam za oczywisty cud. Wcześniej leczono mnie najróżniejszymi metodami, byłam otoczona najlepszą opieką moich kolegów ortopedów, ale bez rezultatu. Na te wszystkie uzdrowienia można patrzeć tylko oczami wiary, inaczej nie da się ich wytłumaczyć.
* * *
Mieszkam w Krakowie i chciałam dać świadectwo całkowitego uzdrowienia w pierwszą środę grudnia 2005 r., w czasie Mszy św.
o uzdrowienie. Miałam duże kłopoty z kręgosłupem, nie mogłam chodzić, ruszać się, schylać. Teraz wszystko ustąpiło, nie mam żadnych problemów. Po prostu nie wróciły. Jestem całkowicie zdrowa, nie biorę żadnych leków.
* * *
Bardzo mnie bolała ręka w łokciu. Nie mogłam nawet wnuczki podnieść, ani noża trzymać, nic ukroić – straszne to było. W pierwszą środę grudnia zeszłego roku zostałam uzdrowiona. Jestem bardzo szczęśliwa, bo teraz mogę robić wszystko. Od grudnia nie biorę leków, a wcześniej ciągle musiałam brać i nic nie pomagało. Bogu niech będą dzięki!
* * *
Od znajomej dowiedziałam się, że w tym kościele odbywają się Msze o uzdrowienie i uwolnienie. Przyszłam tu pierwszy raz w czerwcu zeszłego roku, bo bardzo cierpiałam psychicznie. Byłam w głębokiej depresji, ponieważ mąż mnie opuścił. Chodziłam przez wiele miesięcy do psychoterapeuty, ale bezskutecznie. Stosowałam hipnozę, relaksację i inne środki, ale one nie pomagały – chciałam popełnić samobójstwo. W końcu pierwszy raz przyszłam tu na Mszę św. i po niej poczułam nagle wielką ulgę. Dała mi ona więcej niż wszystkie środki uspokajające, które do tej pory brałam. Poczułam się rozluźniona, chciało mi się spać – wreszcie mogłam normalnie spać. Następny dzień był pierwszym, kiedy przestałam płakać. Przedtem na okrągło płakałam, a od tej pory przestałam. Poczułam wielką ulgę na duszy. Wszystko tak nagle się zmieniło, z dnia na dzień. Później z każdym dniem było coraz lepiej.
Po pewnym czasie przyprowadziłam tutaj mojego syna, którego rzuciła dziewczyna. W zeszłym miesiącu on też chciał popełnić samobójstwo. Nie wierzył mi, gdy mu mówiłam, że tutaj może tak samo doznać uzdrowienia, jak ja doznałam. Po Mszy św. w styczniu tego roku syn z dnia na dzień zaczął czuć się coraz lepiej. I dzisiaj idąc tu ze mną, by podziękować za łaskę tego, co się stało, powiedział do mnie: „Miesiąc temu nie pomyślałbym, że dzisiaj będę czuł się zupełnie inaczej”.
Ja wiem, że te Msze leczą ciało, ale przede wszystkim leczą duszę. I każdemu, kto cierpi na duszy (a uważam, że jest to najgorsze cierpienie), poleciłabym uczestnictwo w tej Mszy św. Bo nie da się opisać, jak Pan Bóg potrafi pomóc, jak potrafi uleczyć cierpiącą duszę.
* * *
W moim domu było wiele niepokoju, wiele zła, więc dużo modliłam się za moje dzieci. Mój syn, który ma skończone szesnaście lat, moczył się. Od czasu, kiedy uczestniczę tu w Mszach św., mój syn przestał się moczyć. Kiedy oddałam go w opiekę Pana Jezusa, wiedziałam, że On go uzdrowi. Wiedziałam, wierzyłam w to, że tylko Pan Jezus może go uzdrowić. I tak się stało.
Pan Jezus uzdrawia także i mnie za każdym razem, kiedy uczestniczę we Mszy św. o uzdrowienie. Bolało mnie wszystko, a teraz jestem zdrowa, mam siły, radość, nie boli mnie już kręgosłup. Chwała Bogu, dziękuję Mu za te Msze św.
* * *
Na Mszę św. z modlitwą o uzdrowienie chodzę od października 2005 r. Jestem matką 17-letniej dziewczynki, która cierpiała na zwątpienie, depresję, brak wiary we własne siły, spadek zdolności do nauki. Kompletnie nic się nie uczyła, ponieważ nie była w stanie.
Po pierwszej Mszy św. najpierw poczułam zmianę w sobie, zrobiłam się spokojniejsza, bo patrząc na to, co się dzieje z moją córką, sama byłam bliska obłędu. Mąż wysyłał mnie do psychiatry, bo reagowałam zbyt nerwowo, sprawdzając bez przerwy, co córka robi, czego nie robi, bez przerwy wpadałam do pokoju i patrzyłam, czy się uczy, czy nie.
Stopniowo zaczęłam odczuwać zmiany w sobie, stałam się spokojniejsza, przestałam nerwowo biegać i sprawdzać ją.
Po Mszy św. w grudniu znowu poczułam ogromną zmianę. To było niesamowite uczucie. Wtedy jeszcze córka nie powróciła kompletnie do zdrowia, ale ja byłam już spokojna. Córka jeszcze chorowała przez grudzień, ale w tym czasie już poprawiła kilka jedynek, które jej groziły. Po czym znowu się rozchorowała. Chorowała całe święta i jeszcze do początków stycznia. W styczniu znowu tu byłam. I co jest najważniejsze – córka ni stąd, ni zowąd wzięła się do nauki i to w taki spektakularny sposób. Planuje czas, uczy się – zupełnie co innego – jak niebo i ziemia. Chciałam więc dać świadectwo, że dziś jestem szczęśliwą matką. Oby jak najdłużej. Dzisiaj znowu tu przyszłam, ale teraz już się modlę za innych.
* * *
Moja siostra leżała ciężko chora na oddziale kardiologii w Szpitalu Jana Pawła II w Krakowie. Chodziłam do niej, by pomóc jej w codziennej toalecie, wypiciu herbaty itp., ponieważ była podłączona do monitora i kroplówki. Lekarze robili wszystko, co było w ich mocy – korzystając z dostępnej aparatury – ale stan był coraz gorszy.
7 września 2005 r., wracając ze szpitala, zgnębiona jej ciężkim stanem, poszłam do kościoła Ojców Reformatów na Mszę św. z modlitwą o uzdrowienie, gdzie o. Józef Witko w pierwsze środy miesiąca modli się wstawienniczo za cierpiących duchowo i fizycznie.
Z trudem wepchnęłam się do kościoła i akurat usłyszałam słowa, by „chorych przynieść tu do Jezusa”. Całym sercem, w duchu „postawiłam” szpitalne łóżko z siostrą u stóp ołtarza, powtarzając: „Panie, Ty możesz to, czego nie mogą lekarze”.
Kiedy po Mszy św. o. Józef modlił się wstawienniczo nad poszczególnymi osobami, musiałam długo czekać, by zbliżyć się przed ołtarz. Cały czas modliłam się. Gdy Ojciec podszedł do mnie, wyciągnęłam rękę ze zdjęciem siostry i powiedziałam, że jest ciężko chora w szpitalu. Ojciec, modląc się, położył jedną rękę na zdjęciu, a drugą na mojej głowie. W tym momencie urwała się moja świadomość. Nie wiem, jak długo leżałam na podłodze. Gdy się podniosłam, byłam pełna pokoju, wewnętrznej ciszy, z mocnym przekonaniem, że miłosierny Jezus „znieczulił” mnie, by leczyć siostrę. Szpitalny kapłan udzielił jej sakramentu namaszczenia.
Na drugi dzień szłam do szpitala bez lęku. Już na korytarzu znajoma pacjentka oznajmiła mi: „Pani siostra sama wstała i umyła się w łazience”. Uradowana, dałam jej jeszcze poświęconą wodę i oliwę.
15 października zabraliśmy siostrę do domu. Musi jeszcze oszczędzać serce, ale dzięki miłosiernemu Bogu żyje i normalnie funkcjonuje. Dziękujemy Bogu i modlitwą ogarniamy posługę o. Józefa, który nie patrzy na swoje zmęczenie, ale wytrwale służy ludziom.
Wierzę, że modlitwa wstawiennicza może zmienić to, co po ludzku jest nie do odwrócenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz